Otoczyła mnie swymi ramionami tęcza
6.00 rano, rosa na twarzy
i wschodzące, późnoletnie słońce.
Miałam wszystko
bo nie przespałam poranka.
Zaspani i zmęczeni ludzie w autobusie
z martwymi spojrzeniami
jakby jechali do Auschwitz.
Matki które zostawiły swoje dzieci w domach
i kochankowie którzy zbyt szybko wyszli.
Taki zwyczajny, po prostu, poranek powszedniego dnia tygodnia
będący jednakowym z poprzednim
i nowym w historii zbawienia –
niedoceniony jak poprzedni,
oczekiwany jak następny
i nieistniejący jak dzisiejszy.
Czekałam aż okrąg tęczy zamknie się nade mną –
otuli swoją barwą optymizmów
gdzie znajdę siebie:
w kolorze żółtym –
– gdzie zazdrość targa tysiącem wichrów
w kolorze czerwonym –
– gdzie namiętność nie pozwala spać
w kolorze niebieskim –
– kiedy tylko wiara pozostaje
w kolorze zielonym –
– kiedy nadzieja staje się jedynym oddechem
w kolorze pomarańczowym –
– gdy wyczekuje się palącego sierpniowego słońca
w kolorze fioletowym –
– kiedy nadchodzi wieczór i całe miasto zasypia.
Zamknąć się w Pełni – jedyne pragnienie
zmęczonego pracą ciała
znudzonego monotonią ducha
bolącego tęsknotą serca.
Chcąc się uśmiechnąć –
tak szczerze, tak naprawdę –
zamykam oczy pozostawiając sobie obraz tęczy
i wyczulam wszystkie zmysły
aby mogły dotknąć
otaczającej mnie swymi ramionami tęczy
o 6.00 rano, rosy na twarzy
i wschodzącego późnoletniego słońca
w ten dzień gdy miałam wszystko
bo nie przespałam poranka.