Dla kogoś, kto z hip hopem ma niewiele wspólnego, spotkanie z muzyką proponowaną przez Marcina Pawłowskiego było nie lada wyzwaniem. Nie powiem – z obawą i nutką niepewności sięgałam po płytę. Jednak otuchy dodawały mi zapowiedzi, a konkretniej – instrumentalizacja każdego z utworów promujących nowy krążek Pawbeatsa. Takiej harmonii już dawno nie słyszałam.
No i ta wyobraźnia, umiejętność podniesienia prostej linii melodycznej do patetycznego poziomu muzyki filmowej. To jest to! Krążek trafił w moje ręce pod koniec lutego. Był zaskoczeniem –niewątpliwie. Ale i miłym kuksańcem nakazującym opanować się we własnych uprzedzeniach I za to wielkie DZIĘKUJĘ! Bo dzięki temu albumowi mogłam wykonać kolejny krok do przodu
Jednak nie o samej płycie tutaj będzie, ale o koncercie.
1. Promocja
To, co zachwyciło mnie od pierwszych chwil (czyli już kilka tygodni przed koncertem), to doskonale zaplanowana promocja. Stopniowana, różnorodna, nieopierająca się jedynie na wpuszczaniu w wirtualny świat plakatów i informacji o wydarzeniu w odpowiednich odstępach czasu. Ukłony w kierunku zespołu Good Crews! Nie znam tych ludzi osobiście, ale muszą być doskonale zgranym teamem. Nie tylko zadbali o to, aby o wydarzeniu było głośno, ale również i o to, aby promocja była ciekawa, niosła ze sobą wiele niespodzianek! Ba! Uczestniczył w niej również Marcin, więc czuć było to doskonałe zgranie między nim, a agencją. A to ważne! To właśnie takie elementy tworzą fundament dobrej aury wokół wydarzenia.
Dla mnie naprawdę dużym plusem jest dopięcie wszystkiego na ostatni guzik – włącznie z wpuszczaniem widzów na salę, udzielanie im wszelkich informacji (bezproblemowy kontakt mailowy – można było uzyskać wszelkich, niezbędnych informacji od przedstawicieli agencji). Wielkie brawa drodzy Państwo! Oby tak dalej!
2. Część pierwsza koncertu
Pierwsza część koncertu to zupełnie nowe aranżacje największych hitów artystów występujących z Pawbeatsem, przygotowane przez Krzysztofa Herdzina. Tutaj chyba jednak nie każdy z nich umiał się odnaleźć. Po pierwszym utworze myślałam, że z nagłośnieniem jest coś nie tak (co było dla mnie dziwne, bo Filharmonia Pomorska słynie przecież z doskonałej akustyki). Niestety – problem leżał nie w nagłośnieniu, ale w artykulacji. Niektórzy z wykonawców po prostu „przedobrzyli”, a w konsekwencji nie można było zrozumieć ani jednego słowa. Żałuję również, że nie zapoznałam się przed koncertem z utworami artystów – miałabym dzisiaj punkt odniesienia i możliwość porównania oryginału z nową aranżacją Herdzina. Pozostaje mi więc odnieść się jedynie do dwóch, znanych mi artystów – Natalii Nykiel i Justyny Steczkowskiej.
Natalia Nykiel to piosenkarka radiowa. Niemal codziennie można ją usłyszeć. Tym razem zaskoczyła nową wersją „Ekranów”. I jak dla mnie utwór ten w aranżacji orkiestrowej prezentuje się o wiele ciekawiej. Zyskał zupełnie nowe życie. Ogromny plus dla samej Natalii, która doskonale odnalazła się w nowej przestrzeni muzycznej!
Drugi znany mi utwór, to „Dziewczyna Szamana” Justyny Steczkowskiej. Aranżacji tego przeboju słyszałam już kilka, jak nie kilkanaście. „Dziewczynę…” znam w wersji akustycznej, jazzowej, afrykańskiej… Jednak ta, która została przedstawiona na koncercie mnie nie przekonała. Z jakiegoś powodu nie mogłam się odnaleźć w tej propozycji. Sama nie wiem dlaczego.
3. Część druga koncertu
Przyznać należy, że koncert Pawbeats – Orchestra był wyjątkowym wydarzeniem. Prawie 3 godziny mocnych, muzycznych wrażeń! Na drugą część złożyły się oczywiście utwory z Orchestry. I mogłabym tutaj pisać wiele, jednak słów kilka poświęcę tylko niektórym z nich.
Do wykonawców, którzy w tej części zdecydowali zawładnęli moim muzycznym serduchem zaliczyć muszę: Tau, KęKę, zespół Mama Selita…
Po pierwsze – TAU! Niezwykły człowiek o ogromnym potencjale i odwadze. Emanuje takim optymizmem i wiarą w człowieka, że nie sposób się nie uśmiechnąć. A oprócz tego – wchodząc już bezpośrednio w kwestie muzyczne – ma doskonałą dykcję. Z wykonawców, którzy stanęli na bydgoskiej scenie – najlepszą!
Po drugie – KęKę! Dawno się tak szczerze nie śmiałam! Wprowadził fantastyczną równowagę do całego koncertu – tyle luzu na tle poważnej orkiestry to chyba nigdy nie widziałam. A ponadto – wszystko z klasą i wyczuciem! No i jeszcze doskonałe wyczucie rytmu, umiejętność wybicia go i pociągnięcia za sobą publiczności. Brawo!
Po trzecie – Mama Selita! Zgrane i jednocześnie różnorodne głosy. No i to co mnie ujęło, to nieprzypadkowe przemieszczanie się po scenie. W przypadku wielu wykonawców miałam wrażenie, że po prostu skaczą, w zasadzie nie wiedząc samemu gdzie, w którym kierunku i po co… Nie wiem – może ja się nie znam na hip hopie i w tej muzyce jest taka moc, że nie można ustać w miejscu. Mnie jednak to przeszkadzało w odbiorze i skupieniu. A przecież twórcy mieli coś do zakomunikowania i przez przypadek nie znaleźli się na scenie. I kiedy już naprawdę zaczęłam sądzić, że to kwestia moich uprzedzeń i powinnam się przestawić na inny styl odbioru, to na scenie pojawił się zespół Mama Selita, który przywrócił mi spokój ducha Było i żywiołowo i z klasą! Czyli jednak można! Tutaj jednak chyba chodzi przede wszystkim o pomysł na siebie na scenie… Zespół Mama Selita go miał – zdecydowanie!
Po czwarte – Justyna Steczkowska, która chyba spotkała się z największą niechęcią fanów hip hopu jeszcze zanim postawiła pierwszy krok na scenie. Występ był jednak bardzo udany, a „Afekt” zabrzmiał niezwykle dramatycznie. I co dla mnie, jako widza najważniejsze, Justyna znowu zaproponowała coś nowego. Nawet jeżeli przez poprzednie kilka dni już się osłuchałam z utworem, to tym razem miałam okazję wsłuchać się w jego zupełnie nową aranżację. Steczkowska odrobinę zaingerowała też w linię melodyczną, co znacznie podniosło utwór. Brawa były jak najbardziej zasłużone.
Czy było coś na minus? Zapamiętałam tylko jeden moment. No przepraszam, ale tekst wykonawcy, stojącego na scenie i krzyczącego do publiczności „Podnieście pier***ne ręce w górę” na mnie nie działa. Nawet jeżeli jest to szalony i spontaniczny koncert hip hopowy. Można się bawić z klasą. I tak, jak do wielu rzeczy jestem w stanie przywyknąć, czy też otworzyć się na nie (lub po prostu ich uczyć), tak w tym momencie mówię stanowcze NIE. I nigdy nie odwrócę się w kierunku „artysty”, który prezentuje taką postawę – nawet jeżeli ma ona być u źródeł zabawna, śmieszna czy po prostu „na luzie”. I tak jak przekleństwa pojawiające się w utworach (chociaż nie preferuję ich obecności) w ogóle mi nie przeszkadzały, tak taki komunikat uznaję za kompletne nieporozumienie i niską kulturę artystyczną wykonawcy. Cóż. Może się nie znam. W tej kwestii jednak zdania nie zmienię.
Warto jednak ten krótki opis zakończyć miłym akcentem, a nie marudzeniem A do plusów koncertów bez wątpienia zaliczyć należy samego Marcina Pawłowskiego, który – pomimo tak młodego wieku – wykazał się niezwykłą dojrzałością sceniczną. Każdy artysta i utwór był przez niego zapowiedziany. Ponadto Marcin umiał też nawiązać żywy kontakt z publicznością. I jako bydgoszczanka jestem bardzo, ale to bardzo dumna z tego, że reprezentuje on nasze miasto! Brawo Marcin! Brawo Ty!
OCENA
organizacja
setlista
scenografia/scena
live
OCENA OGÓLNA:
Brak komentarzy