Są koncerty, które traktuje się jako osobiste wyzwanie. Muzyka nie zawsze jest tą, której na co dzień poszukujemy, Artysta – nie ten, z którym wzrastaliśmy, repertuar – nieznany zupełnie bądź nieznany w takim stopniu, który pozwoliłby nam pójść na koncert w ciemno. Tak było z Kayah & Royal String Quartet.
Wybrałam się z ciekawości. A ciekawość dla każdego odbiorcy jest doskonałym motywatorem – bardzo silnym, pozwalającym przekraczać granice. Poszłam więc nie mając jakichkolwiek oczekiwań. Poszłam jedynie z ciekawością.
Pierwsze dźwięki smyczków wyrywały z codzienności. Coś niezwykłego, gdy do sali koncertowej wchodzi się prosto ze świata przepełnionego różnorodnymi dźwiękami, chaotyczną polifonią i pluralizmem przeradzającym się w hałas. Dopiero w chwili, w której – przez sztukę – jesteśmy zmuszeni się wyciszyć, zdajemy sobie sprawę z tego, z jakiej dysharmonii dźwięków przyszliśmy. A na sali koncertowej cisza, na której maluje się zupełnie nowy obraz. I cztery smyczki, jak pędzle – każdy ma swój styl, swoją indywidualność, swoją niepowtarzalność, swój kolor dźwięków. I tak oto „Kwartesencja” maluje się jak pejzaż na płótnie bezbarwnej ciszy. To naprawdę niezwykłe doświadczenie, gdy po całym dniu pracy zanurzamy się w takiej wyrazistości każdej nuty. Ten minimalistyczny spektakl dźwięków uświadomił mi, jak wiele NIE SŁYSZĘ w ciągu dnia. Tutaj – wyciszenie, sanktuarium dźwięków.
W utrzymaniu takiej atmosfery z pewnością pomagała ascetyczna aranżacja sceny. Jedyną jej dekoracją były rozmieszczone w różnych miejscach kryształowe kule, na które rzucane było różnokolorowe światło. Nic, ale to dosłownie nic nie było w stanie zawalczyć o uwagę odbiorcy – wszystko pozostawało w kwestii artystów.
Kayah pojawiła się na scenie z pierwszymi dźwiękami utworu „Za blisko”. I już tutaj zaskoczyła. W pełni świadoma sposobu przepływania dźwięków przez własne ciało, rezonowała je tak, że nie tylko ona sama, ale i widzowie mogli się bawić ich różnorodnością. Przejścia od stłumionej nosowości aż po jej hiperboliczną ekspresję były po prostu zaskakujące.
Co więcej – zapoznając się z płytą „Kayah & Royal String Quartet” nastawiłam się na repertuar refleksyjny, odrobinę melancholijny, skłaniający do głębszych przemyśleń, budzący skrywane emocje i smutki. Moje obawy budziło jedno – czy koncert w całości oparty na takim właśnie repertuarze nie będzie dla mnie, jako widza, zbyt dużym wyzwaniem? Czy nie będzie tak, że po kilku utworach po prostu się „wyłączę”? Czy nie zrezygnuję w połowie z tej artystycznej podróży, bo po prostu w pewnym momencie okaże się być ponad siły niewprawionego w tak trudnych wojażach tułacza? Zastanawiałam się również, czy Kayah jest świadoma tego, jak ogromne wyzwanie stawia przed odbiorcami takim repertuarem? Czy podejmie jakąkolwiek próbę ułatwienia słuchaczom podążania za nią? I tutaj bardzo, ale to bardzo pozytywnie zostałam zaskoczona. Po każdym utworze Artystka robiła krótkie wprowadzenie do następnego. Zawsze jednak było ono podbudowane lekką nutką ironii i zdrowego sarkazmu, który niejednokrotnie po prostu rozbrajał. To była dla mnie pierwsza okazja, aby móc z „TEJ STRONY” poznać Kayah.
Mogę więc powiedzieć jedno – jej wizerunek medialny nijak ma się do tego, jaką Artystką jest na scenie. Nie oddaje ani jej poczucia humoru, ani inteligencji bez której nie byłaby w stanie raczyć tak zgrabnymi żartami, ani tym bardziej dystansu do samej siebie, który jest wprost uwodzicielski. W efekcie widzowie toruńskiego koncertu wrzuceni zostali w wir niewyobrażalnej labilności. Po 4-5 minutowym spektaklu dźwięków, które niejednokrotnie – w swym dramatyzmie – odkrywały dawno zapomniane już rany, zatapiani byli w atmosferze śmiechu, dystansu do własnej emocjonalności. Z wewnętrznego i cichego płaczu nad sobą, z pełnego wyciszenia i uważnego wsłuchania się w każdy dźwięk, mogli uciec w bezpieczną przystań szczerego i spontanicznego śmiechu. Dzięki temu, dzięki takiemu każdorazowemu oderwaniu od smutku i głębokiej refleksji, Kayah udało się stworzyć przestrzeń odpoczynku, w której widzowie zbierali siły na kolejny etap podróży.
Koncert zaliczam do jednego z tych, których nie zapomnę do końca życia. Nie zabrakło w nim momentów, które stały się dekoracją dla całego spektaklu dźwięków. Jednym z nich był utwór „KonDJa Mia, KonDJa Mia” (polska wersja: „Muszlo moja, muszlo moja”), pochodzącego z płyty „Transoriental Orchestra”. Przy akompaniamencie zaledwie jednego instrumentu, wykonanie utworu na głosy (i tutaj ogromne brawa dla Iwony Zasuwy) naprawdę robiło wrażenie.
Chociaż recenzję tę spisuję po czasie, zaskakujące jest to, jak trwale wyryły się w mojej pamięci dźwięki z tego koncertu. Jest to najlepszym świadectwem tego, że były na tyle silne, czyste, wyraziste i nasączone emocjonalnością, że nie można było przejść obok nich obojętnie. Od dawna jestem zdania, że prawdziwy Artysta odkrywa się dopiero na scenie. Tam prezentuje całe spektrum swoich możliwości i swojego talentu. A Kayah z pewnością ma się czym dzielić z widzami.
OCENA
organizacja
setlista
scenografia/scena
live
OCENA OGÓLNA
Koncert Kayah & Royal String Quartet Kiedy: 10.05.2016 r. Gdzie: Centrum Kulturalno-Kongresowe Jordanki w Toruniu