Rzadko mamy okazję uczestniczyć w takich wydarzeniach. Śmietanka polskiej sceny muzycznej w przedstawicielach płci męskiej i jedna z najbardziej cenionych artystek, czyli: Janusz Radek, Mietek Szcześniak, Krzysztof Kiljański, Andrzej Piaseczny i Justyna Steczkowska – wszyscy na jednej scenie, w jednym projekcie, ale przy niejednorodnej muzyce.
Cykl “Koncertów Muzyki Filmowej” promowany był od wielu miesięcy. Przez ten czas zdążyłam się sporo nasłuchać o tym projekcie. Obietnica przedsięwzięcia na “światowym poziomie” – jak to określała w wywiadach sama Justyna – rodzi ogromne wymagania. To nie tylko slogan przyciągający odbiorców, zachęcający ich. To zobowiązanie, z którego Artyści i organizatorzy będą rozliczeni.
A jest z czego rozliczać.
Koncert podzielony został na dwie części, toteż ja pozwolę sobie na kilkuczęściową, skrupulatną recenzję.
Na początek małe wtrącenie. Dotyczy przede wszystkim mentalności odbiorców. Koncert odbył się z prawie 30-minutowym opóźnieniem. Nie z powodu opieszałości artystów, ale dlatego, że o godz. 19.00 (czyli wówczas, kiedy muzyczny spektakl miał się rozpocząć) Hala Arena w Poznaniu była zapełniona w połowie – pomimo wyprzedanych wszystkich biletów. Czy to tak trudno zjawić się 20 minut wcześniej? Mając świadomość, że w wydarzeniu uczestniczy kilka tysięcy widzów łatwo przewidzieć, że samo “wejście” może potrwać kilkanaście minut… No cóż. Na szczęście Artyści okazali się bardziej kulturalni od publiczności i grzecznie poczekali… 🙂 Miejmy nadzieję, że obcowanie ze sztuką i w największych spóźnialskich wyrobi poczucie większego samokrytycyzmu 🙂
Koncert rozpoczął się.
1 minuta…
– GWIEZDNE WOJNY / 2 utwory instrumentalne/ –
Pierwsze spotkanie z Tomkiem Szymusiem i… pierwsze zdezorientowanie. Niby wszystko ok, niby brzmi, ale jakby czegoś brakowało. Czego?
Posłuchajcie tego: https://www.youtube.com/watch?v=bxhrgCyl6Og
Fot. Paweł Deska
Jest coś takiego w głównym motywie z “Gwiezdnych Wojen“, że przy pierwszych taktach po prostu wgniata w fotel. Moc dźwięków. Siła instrumentów dętych. Potem napięcie zostaje niejako zneutralizowane, aby po jakimś czasie znowu “obudzić” odbiorcę. Dzięki takiemu zabiegowi John Williams przeszedł do historii – stworzył temat muzyczny, który zna praktycznie każdy!
U Tomka Szymusia zabrakło tej siły, tego wybicia od samego początku, tego muzycznego skoku w przepaść. Głośniej nie znaczy mocniej. Szybciej nie znaczy dynamiczniej.
Trzeba jednak przyznać, że aranżacja zbliżona do oryginału – to oczywiście ogromny plus, bo w przypadku pracy z tak charakterystycznym materiałem zbrodnią byłoby dogłębne “grzebanie” w partyturze.
Moim ulubionym momentem w tym instrumentalu był fragment “The Throne Room” – szczególnie jego początek. Idealne połączenie siły z subtelnością. Fantastyczny dialog smyczków z instrumentami dętymi.
Reasumując: GWIEZDNA niespodzianka 🙂
6 minuta…
– Grażyna Torbicka –
Fot. Paweł Deska
Ach… Z jaką rozkoszą sobie odetchnęłam, kiedy na scenę weszła Grażyna Torbicka. Jej klasa, elokwencja, wiedza i przede wszystkim profesjonalizm to prawdziwa rozkosz – tak dla oka, jak i ucha. Nie było więc ani przynudzania, ani zapowiedzi “Justyny Sieczkowskiej” (co przydarzyło się poprzednikowi pani Grażyny…), ani też drżącego głosu. Były za to smaczne kąski wyjęte z wielkiego tortu zwanego Światem Filmowym. Była kokieteria zamknięta w słowie. Był wdzięk i była klasa. Smaczne to były wystąpienia, oj… smaczne!
9 minuta…
– UPIÓR W OPERZE /”Upiór w operze” – Justyna Steczkowska & Janusz Radek/ –
Tutaj muszę powrócić do mojego poprzedniego wpisu i wtrącenia, które pojawiło się przy okazji recenzji koncertu Janusza Radka [tutaj!]. Ostatnie, wspólne wykonanie “Upiora w operze” pamiętam nie jako grę zmysłów, pobudzający wyobraźnię dialog przeciwności, ale jako ciągłą, ponad 4-minutową, krzykliwą walkę o dominację. Niejednokrotnie też wypowiadałam się na temat tego wykonania, które miało miejsce przy okazji “Sabatu Czarownic” w 2010 roku w Kielcach. Miałam wiec ogromne… naprawdę OGROMNE oczekiwania co do tego utworu. Zastanawiałam się czy Artyści powtórzą tę kłótnię na głosy, czy też odnajdą inną drogę muzycznej interpretacji…
Fot. Paweł Deska
Zaczęło się obiecująco. Justyna, sama na scenie, rozpoczęła od dość niskich dźwięków. Seksownie, pobudzająco, ciekawie… Ale – w 2010 roku było przecież tak samo. Cały czas siedziałam więc w ogromnym oczekiwaniu. Niestety, Drodzy Artyści, zawiedzione zaufanie odbiorcy może pokutować 🙂 Może być przeszkodą w późniejszym, artystycznym dialogu z widzem… Właśnie przez ten brak zaufania do granic możliwości wsłuchiwałam się w każdy dźwięk (tracąc jednocześnie magię chwili). W chwili, gdy na scenie pojawił się Janusz Radek to już nawet zapomniałam o oddychaniu 🙂 Rozpoczął podobnie jak ostatnio – nie wchodził ani w najniższe, ani w najwyższe dźwięki. Falsetem uraczył, ale krótko i we właściwym momencie.

O oddychaniu przypomniałam sobie dopiero pod koniec. Kiedy Justyna wypełniała Halę Arena czystą jak kryształ, krótką i ostrą w brzmieniu wokalizą, bałam się, że Janusz będzie jej wtórował. Ale nie – stworzył fenomenalny fundament pod tę wokalizę! Uczynił ten dialog muzyczny takim, jakim powinien on być od początku.
Jeszcze jedno słowo o aranżacji – “Upiór w operze” w naprawdę ciekawy sposób otworzył właściwą część koncertu. Jego najmocniejszym momentem było łączenie fraz – prowadzenie spójnego dialogu między instrumentami dętymi i smyczkami. Brak kontrapunktu przy jednoczesnym zachowaniu równowagi.
Jedynym minusem, który tutaj dostrzegam, jest wejście tancerzy. Przy tak ogromnej hali wprowadzanie ich na scenę z widowni nie ma najmniejszego sensu – tym bardziej, jeżeli kamera ich nie “śledzi” i nie są pokazani na telebimie. Widzieć takie “przedstawienie mogą jedynie osoby siedzące najbliżej lub te, które siedzą najdalej (a i one niekoniecznie dostrzegą tancerzy, bowiem skupiają wzrok na Artystach stojących na scenie).
Reasumując: Ogólnie jednak mogę powiedzieć, że UPIORNIE mi się podobało to wykonanie i aranżacja! To zdecydowany plus tego koncertu 🙂
14 minuta…
– ZABÓJCZA BROŃ /”Leth Weapon” – Krzysztof Kiljański/ –

Bluesowo, tak chillautowo i po amerykańsku rozpoczął Krzysztof Kiljański. Ciepły, stonowany głos uspokajał. Bardzo przyjemne dla ucha wykonanie. Jednak tutaj najmocniejszą stroną jest aranżacja – zachwycająca! Liderem oczywiście była trąbka. Nie pozostała jednak sama – tłem dla jej bluesowego brzmienia była gitara. No i zakończenie, gdzie wszystko zostało utrzymane w równowadze: smyczki + trąbka + gitara. Trzy różne światy muzyczne w jednym utworze. Symfonia i liryzm + bluesowo-knajpowy chillout + popowo beztroska gitara.
Reasumując: ZABÓJCZO mi się podobało 🙂
19 minuta…
– PIRACI Z KARAIBÓW /motyw – instrumentalnie/ –
Fot. Paweł Deska
Najprościej mówiąc – nie jest to aranżacja która do mnie przemawia. Wprowadzenie do utworu mocnych uderzeń talerzy, które w zasadzie przypominają w brzmieniu tamburyno, w mojej ocenie całkowicie uziemiło tę kompozycję i pozbawiło ją dynamiki. U Hansa Zimmera instrumenty dopowiadają się wzajemnie. Mocne, rytmiczne uderzenia perkusji podtrzymywane są dynamiką altówek i skrzypiec. Krótkie frazy łączone są bardzo sprawnie. U Szymusia to nie zadziałało. Utwór brzmiał jak posiekany. Partie smyczkowe praktycznie zostały pocięte nieustannym, utrzymanym w jednakowym natężeniu dźwiękiem tamburyna.
Reasumując: Efekt był taki, że statek Piratów nie wypłynął na głębokie wody. Pozostał w porcie, gdzie osiadł na mieliźnie.
22 minuta…
– Grażyna Torbicka –

Fantastyczne zapowiedzi Grażyny Torbickiej były tym, na co naprawdę się czekało. Nie rzucała w przestrzeń suchymi tytułami, ale za każdym razem snuła ciekawe opowieści, wprowadzając odbiorców w świat filmu. Dzięki niej poszczególne wykonania łączyły się ze sobą – pomimo takiej rozpiętości gatunkowej stanowiły integralną część całości.
25 minuta…
– NOTTING HILL /”She” – Andrzej Piaseczny/ –

Kolejna bardzo dobra aranżacja, która zasługuje na szczególną uwagę. Dopełniło ją wykonanie Andrzeja Piasecznego, który wprowadził do utworu wszechobecne uczucie lekkości. Sama muzyka – zachwycająca, darząca stopniowaną emocjonalnością (jej odczuwalność to także zasługa Piaska) i ujmująca łagodnymi przejściami.
Ciekawym akcentem okazał się też paralelizm partii smyczkowych z partiami wokalnymi. Smyczki pełniły tutaj rolę trwałego spoidła.
Reasumując: He… przekonał mnie 😉
27 minuta…
– DZIEWIĄTE WROTA /wokaliza – Justyna Steczkowska/ –
Największa zbrodnia tego koncertu. Serce mi prawię pękło, bo utwór ten słyszałam niejednokrotnie – w różnych odsłonach (także w wydaniu na orkiestrę symfoniczną).
Najpierw swoista dygresja. Wojciech Kilar skomponował ten utwór na sopran, fortepian, klawesyn i orkiestrę smyczkową. Co więcej – umiejętne wykorzystanie klawesynu jest dla Kilara charakterystyczne, co można usłyszeć chociażby w soundtracku do Brama Stokera. Dźwięk klawesynowych strun kompozytor wykorzystuje do budowania napięcia. Stopniuje, aby potem wyciszyć brzmienie i wprowadzić odbiorce w krainę łagodności.
I tutaj tego zabrakło. A nawet stała się rzecz zupełnie odwrotna. Łagodność, subtelność i płynność została zadzierzgnięta gitarową struną. W oryginale “9 wrota” otwiera klawesyn. W koncertowej aranżacji – jego nieudaną imitacją miała być gitara. Już przy jej pierwszych dźwiękach mnie sparaliżowało. Dlaczego?

Bo oprócz brzmienia i dopasowania dźwięków jest coś takiego jak filozofia muzyki. Można doskonale zagrać na gitarze, ale nie zmieni się charakteru jej brzmienia, potencjału wypowiedzi i tego wszystkiego, co związane nie z nomenklaturą muzyczną, ale z odczuwaniem. Gitara nigdy nie była i nie będzie ona instrumentem o takiej wzniosłości jak np. altówka. A wspomniany wcześniej klawesyn, który może niektórym przypominać w brzmieniu gitarę, wcale taki powszedni nie jest. Kilar nie bez powodu postawił na niego. Wyjął go niejako z barokowej zmysłowości, czerpiąc z kolorytu tej epoki, i tenże właśnie koloryt wprowadził do wokalizy. Ubarwił ją klawesynem. Udekorował. Przyozdobił.
Co więcej – nasycił, ale nie przesycił. Kilar wyciszył klawesyn w dalszej części utworu, a w końcowej jego partii – uczynił z niego tło.
A koncertowa aranżacja to praktycznie ciągłe, jednostajne, rytmiczne siekanie wokalizy Justyny. Nie przypominam sobie abym kiedykolwiek wcześniej na jakimkolwiek koncercie odczuwała tak negatywne emocje.
Klimat wokalizy, jej mistyczna atmosfera, jej tajemniczość i kameralność zamknięta w tak patetycznej formie – praktycznie uciekła ze scenicznym dymem.
Ledwo Justynie udało się unieść dźwięki, zachwycić ich lekkością i linearnością, a tu nagle RZĘP… RZĘP… RZĘP… – GITARA. To znowu Justyna wyciąga “9 wrota” zapraszając do podróży w nieznane, a tu nagle RZĘP… RZĘP… RZĘP… – gitara. I tak cały utwór…
Reasumując: Utwór poderżnięty gitarową struną 🙁 A gitara otworzyła, nie wiem które wrota, ale na pewno były to wrota do muzycznego piekła.
31 minuta…
– Grażyna Torbicka –
No i po raz kolejny zachwyt 😉 Nie da się ukryć – z “wykładów” profesor Torbickiej wychodzi się mądrzejszym o solidną dawkę kulturowej wiedzy. Jej zapowiedzi nie są zwykłymi zapowiedziami.
34 minuta…
– BODYGUARD /”I Will Always Love You” – Mietek Szcześniak/ –

Mietkowi Szcześniakowi przypadło chyba najtrudniejsze zadanie. Zmierzyć się z tak niezwykłym głosem i z tak kultowym wykonaniem to nie lada wyzwanie. Ale jemu się udało. Nie naśladował Whitney, nie kopiował jej, ale też nie udziwniał. Poza tym – nie ukrywajmy – ale mężczyznom trudno jest wykonać utwór pisany na kobiecy głos. Ale tutaj praktycznie do niczego nie można się przyczepić. Przypieczętowaniem całości stało się fenomenalne wykończenie – Szcześniak wypełnił całą halę swoim głosem. Bajka! <3
Reasumując: Mietek… I will always love You, jeżeli tak będziesz śpiewać! 🙂
39 minuta…
– FRANTIC /”Libertango” – Justyna Steczkowska/ –
Jeden z moich ulubionych utworów, który uwodzi magnetycznym głosem Grace Jones. Na dodatek – miałam okazję usłyszeć to na żywo w wykonaniu Jones. Niezapomniane wrażenia. Tym bardziej Justyna miała przed sobą niezwykłe wyzwanie. Zmierzyć się z “Libertango” to jak rzucić wyzwanie własnej zmysłowości. Zastanawiałam się czy Justyna podoła – granica między zmysłowością a pruderyjnością jest cieniutka. Szczególnie w takim utworze jak ten. Na dodatek – wykonanie wzbogacał układ choreograficzny, a taniec w oczywisty sposób podsyca sensualność.
Fot. Paweł Deska
Dzisiaj mogę z ręką na sercu napisać, że jest to jeden z najlepszych utworów, który można usłyszeć w trakcie “Koncertu Muzyki Filmowej“. Bliski oryginałowi, nieudekorowany zbędnymi dodatkami, wierny pierwotnemu przesłaniu. Odważny, prowokujący, ale i przyjemny. Doskonale w całość wkomponowany został układ choreograficzny – wypełnia przede wszystkim przejścia pomiędzy poszczególnymi partiami. A i do nich nie można się przyczepić – dają usłyszeć jedno z piękniejszych brzmień dętych na tym koncercie.
Fot. Paweł Deska
Zdecydowanym plusem jest także sama linia melodyczna. Justyna śpiewa dość nisko – pozostając w interpretacji Grace Jones. I dobrze. To bowiem pierwsze jej wyjście, w którym nie wychodzi głosem do wysokiego #C. A nie musi, żeby zachwycić. Bo jej niskie dźwięki są pełne, obłe i zmysłowe.

Minus? Pan kamerzysta, który chyba nie przemyślał sprawy… Pan bez wyobraźni i umiejętności przewidywania. Panu trzeba było wcześniej powiedzieć, że kiedy kobieta tańczy, kiedy zszarpywana jest z niej w tańcu dolna część odzieży, kiedy zostaje w kusym, zmysłowym stroju i jeszcze w tym samym czasie dynamicznie porusza się na scenie, to wtedy nie powinno się robić zbliżenia…
Reasumując: Jeden z najlepszych utworów! OSZAŁAMIAJĄCE wykonanie 🙂
***
I to na razie tyle, jeżeli chodzi o “Koncert Muzyki Filmowej“. Pierwsze 43 minuty za nami 🙂 A przed nami – jeszcze wiele smacznych kąsków.